Prawie każdy fotograf motoryzacyjny marzy o tym, aby robić zdjęcia supersamochodów w malowniczych i egzotycznych lokalizacjach. To sprawdzona receptura na sukces – serduszka i kciuki w górę sypią się jak z rękawa. Niestety nie zawsze pod ręką jest jakieś Lamborghini, a w ręce profesjonalny aparat z najwyższej półki. Czy są to przeciwności, które powinny nas zniechęcić do robienia zdjęć? Zdecydowanie nie. Warto podjąć wyzwanie i nauczyć się czegoś nowego. Czy warto zaprzątać sobie głowę fotografią podczas wyprawy Fordem Trasitem? No ba! W podróż zabieram ze sobą Canona T50, czyli prosty amatorski aparat, który do sprzedaży wszedł w 1983 roku. Dlaczego on? Opisałem już na tej stronie dwa inne korpusy z tej rodziny, czyli modele T70 i T80. Oba to bardzo ciekawe urządzenia. Z kronikarskiego obowiązku warto więc przyjrzeć się bliżej modelowi, który był pierwszym reprezentantem serii T.
Tak prostego aparatu wcześniej w ofercie Canona nie było. Z dzisiejszej perspektywy może wydawać się prostą zabawką, jednak na początku lat 80. wyróżniał się bardzo nowoczesną konstrukcją. Profesjonaliści na niego nawet nie patrzyli, jednak dla amatorów otwierał bardzo dużo nowych możliwości. Jedynym trybem, który jest tu dostępny, jest automatyka programowa. Program! To było wtedy coś. Oznacza to, że zdjęcia tym sprzętem mogą robić nawet osoby, które zupełnie nie mają pojęcia o fotografii i do tej pory miały spory problem z uzyskaniem przyzwoitych ujęć z wakacji czy imprezy rodzinnej. Aparat nie podaje jakie wartości przysłony i czasu uznał za właściwe, więc jeśli ktoś chciałby bardziej zaangażować się w proces fotografowania, to niestety nic z tego. Można liczyć jedynie na ostrzeżenie, że zdjęcie może wyjść poruszone. Koniec.
Kolejną dobrą wiadmością był tu automatyczny przesuw filmu na następną klatkę. We wcześniejszych modelach, z serii A, trzeba było robić to ręcznie, lub dokupić osoby silnik, który znacznie zwiększał wagę i gabaryty korpusu. Tutaj motor udało zmieścić się w zgrabnej i dość kompaktowej obudowie.
Korekta ekspozycji? Konstruując serię T, Canon starał się pokazać, że jest niepotrzebna. Bardzo krótkowzroczne podejście. Na szczęście w tych czasach nie pojawiło się jeszcze automatyczne odczytywanie czułości filmu poprzez kody DX. A ponieważ wartość ISO trzeba ustawić ręcznie, to można było pozwolić sobie na pewne nadużycia i ustawić wartość inną, niż ta nadrukowana na opakowaniu filmu. W ten hakerski sposób brak korekcji ekspozycji można było skutecznie, acz niezbyt wygodnie, obejść.
Podobnie jak inne korpusy z serii T, ten model również jest bardzo porządnie wykonany. Nie jest lekki i jak przystało na tamte czasy również nie cichy, jednak praca z nim jest całkiem przyjemna. Pozwala też na współpracę z ogromnym wachlarzem świetnych i często bardzo tanich obiektywów Canona z bagnetem FD. Niestety, ponieważ fotografujący nie ma żadnego wpływu na dobór parametrów naświetlania, możliwości kreatywne są bardzo ograniczone. Myślę jednak, że pokazane w tym artykule zdjęcia udowadniają, że nawet z tak prostego sprzętu można sporo wyciągnąć.