Rajd w Mogilnie to jedna z najstarszych imprez dla pojazdów zabytkowych w naszym kraju. Przez kilkanaście lat udało się jej trwale związać ze sobą wierną grupę uczestników. Nie należę na pewno do grona jej weteranów, ale przez udział w kilku edycjach również wyrobiłem sobie do niej spory sentyment.
Droga z Łodzi do Mogilna zajmuje na tyle dużo czasu, że dojazd z domu rano na start raczej nie wchodzi w grę. Dlatego cała zabawa zaczyna się już w piątek po pracy. Pierwszy krok – odpalić Poloneza. Akumulator ląduje w komorze silnika, obrót kluczykiem i po chwili dzieło inżyniera Aurelio Lamprediego budzi się do życia pod maską. Zawsze odpala. Wrzucamy torby i ruszamy w drogę.
Piątkowemu popołudniu towarzyszą wyjątkowe korki. Nie udaje nam się spotkać z zaprzyjaźnioną załogą w zaplanowanym miejscu. Zobaczymy się dopiero na autostradzie. Nie ma problemu. Nie jedziemy do Mogilna po to, żeby się denerwować. Niestety przez czas stracony w mieście nie zdążymy już dzisiaj odebrać pakietu startowego. Zrobimy to jutro. Większym problemem jest krótki czas pracy recepcji w miejscu naszego noclegu. Na szczęście udaje się ustalić z obsługą obiektu, że na nas poczekają.
Po śniadaniu ruszamy na start. Na początek wizyta w biurze rajdu i odbiór pakietów startowych. Szybkie przejrzenie dostarczonych materiałów, kończy się oczywiście rozmową, o tym jakie tym razem trudności zgotowali nam organizatorzy.
Niewątpliwą wadą rajdu w Mogilnie jest tradycyjne, wyjątkowo długie oczekiwanie na starcie. Wypuszczanie samochodów co dwie minuty ma jednak bardzo dużą zaletę – na trasie jest luźno i trzeba sobie radzić samemu, a nie wystarczy jechać w sznureczku rajdowych samochodów. Jest też wada. Załogi o dalszych numerach startowych muszą nieraz sporo ponad dwie godziny spędzić na czekaniu na swoją kolej. Nie można jednak narzekać. Jest z kim pogadać, można robić zdjęcia. Dostępne były też domowe wypieki lokalnych gospodyń.
W końcu nadchodzi nasza pora. Czas się rozbudzić. Za chwilę bystrość umysłu będzie potrzebna.
Wreszcie na trasie. W końcu to jest tu najważniejsze. Jak zwykle wszystko jest wyśmienicie przygotowane. Jeśli coś na się nie zgadza, to znaczy, że popełniliśmy jakiś błąd – nie możemy nic zrzucić na błędy w opisie trasy. Wyjątkowe na mogileńskim rajdzie jest też to, że na licznych punktach na trasie nie ma kolejek. Do prób podchodzi się praktycznie od razu po wyjściu z samochodu. Przebiega to wyjątkowo sprawnie i w miłej atmosferze – długie oczekiwanie na start procentuje.
A co na mecie? Wesoło.
Miejsce w pierwszej dziesiątce, w tak doświadczonym gronie uczestników, można chyba uważać za pewien sukces. Niestety zaraz po posiłku wsiadamy znów w samochody i kierujemy się domów. Dla nas to już koniec tej edycji. Będzie co wspominać. Na następną możemy się już zapisać. Po co czekać do przyszłego roku.