„A cóż to za tandetna zabawka?! Kto na ten plastikowy, amatorski aparacik nakleił szlachetne logo Nikona?! To skandal!”. Tego typu opinie pojawiały się zarówno zaraz po premierze modelu EM, jak i teraz, wśród niektórych „miłośników” produktów tego producenta. Łatwo powiedzieć, skąd wzięły się tego typu komentarze, ale też warto zaznaczyć, że są mocno krzywdzące. Nikon EM, to jeden z najsympatyczniejszych aparatów, jakimi fotografowałem. Jeśli prześledzimy tło jego powstania, łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego tak często jest zapominany i nieszanowany.
W latach 60. i na początku 70. lustrzanki były kojarzone głównie z fotografią profesjonalną. Były drogie, solidne i przeznaczone głównie dla zawodowców. Rynek tego typu aparatów mocno zmienił się jednak po tym, gdy w 1972 roku Olympus pokazał model OM-1. Dzięki kompaktowym rozmiarom, małej wadze i atrakcyjnej cenie zaskarbił sobie sympatię amatorów. Okazało się, że rynek amatorskich lustrzanek jest bardzo chłonny. Pierwszy do pościgu za Olympusem wskoczył Pentax, a chwilę po nim Minolta i Canon. Był to też okres szybkiego rozwoju technologii. Do konstrukcji aparatów coraz śmielej wkraczała elektronika i plastik. Jak w tym wszystkim odnajdował się Nikon? Każda ich próba zbudowania bardziej przystępnego korpusu, kończyła się powstaniem kolejnego pancernego i zaawansowanego modelu. Nikkormaty, czy modele FE i FM to wciąż w pełni metalowe i niesamowicie solidne narzędzia. Chcąc wywalczyć dla siebie choć kawałek lukratywnego rynku amatorskich lustrzanek, Nikon musiał podjąć bardziej radykalne środki. Dzięki nim, w 1979 roku, światło dzienne ujrzał model EM.
Już na pierwszy rzut oka aparat ten odróżniał się od pozostałych modeli tego producenta. Maleńkie wymiary i brak manualnych trybów pracy – dla Nikonowych ortodoksów był to szok! Do tej pory, Nikon kojarzony był wyłącznie z wyjątkowo solidnymi modelami dla zawodowców, a tu nagle w jego ofercie pojawia się aparacik z plastikową obudową. Niektórym trudno było i jest się z tym pogodzić.
Jeśli odrzucimy jednak uprzedzenia, to okaże się, że pomimo niepozornego wyglądu, fotografowanie tym aparatem może być bardzo przyjemne. Owszem, jedynym trybem, w jakim można z niego korzystać, jest preselekcja przesłony. Faktycznie, nie można czuć się rozpieszczanym, ale z drugiej strony, ten tryb zaspokaja zdecydowaną większość moich fotograficznych potrzeb, gdy fotografuję na filmie. Na jakie funkcjonalności możemy tu jeszcze liczyć? Dla tych, których przerażała możliwość wyładowania się baterii, udostępniono „mechaniczny” czas 1/90s. Jest też oczywiście czas B, przycisk do korekcji ekspozycji o 2 EV przy fotografowaniu pod światło, oraz przycisk i dioda do kontroli stanu naładowania baterii. Koniec. Dobrany przez aparat czas migawki pokazywany jest przez wskazówkę w jasnym wzierniku. Ustawianie ostrości jest bardzo proste dzięki dobrej matówce z klinem. Fotograf nie jest więc całkiem pozbawiony kreatywnych narzędzi.
Na załączonych do artykułu zdjęciach aparat wyposażony jest w obiektyw 50 f1,2. To bardzo dobre szkło, ale za duże i za ciężkie do tego korpusu. Specjalnie dla niego powstała seria obiektywów, oznaczana literą „E”. Podobnie jak sam aparat, również i one spotykają się z mieszanymi opiniami. Owszem, ciężko pochwalić je za plastikowe obudowy, ale ich możliwości optycznych zupełnie nie należy się obawiać – szczególnie w przypadku modeli stałoogniskowych.
Nikon EM świetnie nadaje się do tego, żeby zabrać go na spacer, zwiedzanie miasta czy inne niezobowiązujące turystyczne aktywności. Dzięki kompaktowym wymiarom i niskiej wadze, zawsze możemy mieć go gdzieś pod ręką. Niestety choć jest to jeden z moich ulubionych korpusów, to nie mogę go jednoznacznie polecić. Nie da się ukryć – brak możliwości manualnego nastawiania czasu migawki będzie ograniczeniem w pewnych okolicznościach. Jest to więc bardzo dobra propozycja, ale tylko dla fotografów, którzy dobrze wiedzą, czego oczekują od aparatu.