Niedawno opisywałem tu Olympusa, którego nazwałem jednym z najładniejszych aparatów, jakie spotkałem. Był to model OM-10. Aparat ten jest tak zgrabny, że wystarczy na niego spojrzeć, aby nabrać ochoty na zabranie go gdzieś w plener. Niestety jest to też dość prosta konstrukcja i nie sprawdzi się we wszystkich wymagających sytuacjach. Być może jest jednak aparat, który łączy jego zalety z większą funkcjonalnością i nowszymi technologiami. Dzisiaj przyjrzymy się bliżej troszkę młodszemu korpusowi Olympusa, czyli OM40.
Już pierwsze spojrzenie jest jednak rozczarowujące. Młodszy aparat jest wyższy, grubszy i robi znacznie cięższe wrażenie. Cały czas jest bardzo estetyczny, ale brakuje mu finezji poprzednika. Nie skreślajmy go jednak jedynie z powodu wyglądu – w końcu nie to jest w aparatach najważniejsze.
Niestety bliższa analiza tej konstrukcji wywołała we mnie wrażenie, że na zaprojektowanie OM40 konstruktorzy dostali godzinę i nakaz wykorzystania jak największej ilości części z dotychczasowych konstrukcji. Przykładem tego może być pokrętło do ustawiania czułości filmu, korekcji ekspozycji i wyboru odczytu kodów DX. Czego by na nim nie ustawić, to zawsze nadruki na nim są krzywo. Dziwaczne jest też to, że z wygodnego sposobu wprowadzania korekcji ekspozycji skorzystać można wyłącznie po wcześniejszym ręcznym wybraniu ISO. Przy korzystaniu z kodów DX, o korekcji można zapomnieć. Nie ma to sensu.
Dziwaczny jest też opis trybów pracy. Dostępny jest Program, w którym automatycznie dobierane są oba parametry ekspozycji. Czym jest zatem tryb AUTO? Czymś jeszcze bardziej automatycznym? Odwrotnie – to zwykły tryb preselekcji przesłony. Logiczne.
Można podśmiewać się z dziwnego opisu trybów, czy głupiego pokrętła na górze obudowy, ale trzeba przyznać, że OM40 jest całkiem bogato wyposażony. W odróżnieniu od OM-10, tu nie trzeba niczego dokupować, aby uzyskać w pełni manualną kontrolę nad ekspozycją. Chwili przyzwyczajenia może wymagać pokrętło czasów umieszczone w typowy dla Olympusa sposób – dookoła bagnetu obiektywu. Jest to nietypowe, ale całkiem wygodne rozwiązanie.
Chwilę uwagi można poświęcić też pomiarowi światła. Mamy tutaj do czynienia z namiastką pomiaru matrycowego. Olympus osobno mierzy światło w centrum kadru i w jego pozostałych częściach. Jeśli wykryty zostanie duży kontrast pomiędzy tymi obszarami, aparat dobierze ekspozycję tak, aby prawidło naświetlony był środek kadru. Sprawdzi się to np. gdy słabo oświetlona postać będzie stała na jasnym tle. O zadziałaniu tego mechanizmu informuje zapalenie się ikonki we wzierniku. To dobrze, bo daje fotografującemu informację o tym, czy aparat prawidłowo odczytał scenę. System można wyłączyć przy pomocy zmyślnego pokrętełka opisanego ESP.
Pisząc o Olympusie OM-10, trochę marudziłem na temat ostrości obiektywu 50 f1,8. Przy otwartej przesłonie obraz jest, moim zdaniem, zdecydowanie zbyt miękki. Testując OM40, podczas spaceru po łódzkim Centrum Zdrowia Matki Polki, starałem się więc obiektyw ten zawsze choć trochę przymknąć. Dało to bardzo dobre efekty – o ostrości tych zdjęć niczego złego nie mogę powiedzieć.
Pierwsze próby fotografowania Olympusem OM40 wywołały we mnie mieszane uczucia. Jest to aparat dobrze wyposażony, obsługa jest specyficzna, ale w większości wygodna. Do jakości wykonania trudno się przyczepić. Z drugiej strony jest tu kilka dziwnych rozwiązań, które trochę zaburzają pozytywny odbiór tego aparatu. Najczęściej moje opisy aparatów kończą się jakimś konkretnym podsumowaniem. Pisze o tym, w jakich warunkach opisywana konstrukcja może się sprawdzić, a w jakich nie. W przypadku Olympusa OM40 mam zupełnie pustą głowę. Nie umiem go ocenić. Wyjąłem film i o nim zapomniałem. Najwidoczniej brakuje mu charakteru.